Obiecałam kiedyś, że opiszę historię Coco...czas wywiązać się z obietnicy.
Kiedy w 2009 roku przeprowadziłam się do swojego mieszkanka byłam posiadaczką jednego kota. Buba jakoś specjalnie nie łaknęła towarzystwa, ale ja bardzo chciałam mieć drugie futerko w domu. Bliżej lata zaczęłam rozglądać się za jakimś kociakiem do adopcji. Zarejestrowałam się na forum miau w trakcie moich poszukiwań. Tam też trafiłam na wątek Chanelki.

Kotka wróciła właśnie z adopcji :( ...podobno przetrzepała skórę psu-rezydentowi. Miała wtedy 9 miesięcy. Od początku było wiadomo, że kotka jest głucha i dość trudno jej się odnaleźć w nowym środowisku. Jej "wadą" było też głośne miauczenie, najprawdopodobniej spowodowane głuchotą. Kilka dni obserwowałam wątek Chanelki, nikt się nią nie interesował i doszłam do wniosku, że to ja muszę ją zaadoptować. Kicia przebywała w Kielcach, dziewczyna zajmująca się adopcją przysłała do mnie na wizytę przedadopcyjną Gosię, którą po czasie miałam przyjemność spotkać, od której odebrałam kociaki wśród których była Pysiunia[*] i Urwiś[*]. Najwyraźniej Gosia oceniła mnie jako dom odpowiedni do przyjęcia Coco.
07.07.2010 Chanelka przybyła do naszego domu. Kiedy przyjechała w koszyku piknikowym i pierwszy raz wtuliła się we mnie obie byłyśmy szczęśliwe.
Początki nie były najgorsze. Chanelka-Coco nie była aż tak bardzo głośna jak się zapowiadało, ale dopiero po czasie zaczęły wychodzić inne rzeczy, które sprawiły, że losy Coco były o wiele bardziej dramatyczne niż się zapowiadało.
W miarę jak Coco czuła się coraz pewniej u nas jej zachowanie zaczęło się zmieniać. Ze względu na to, ze nie słyszała była też nieuważna, wszystkie przedmioty stojące luzem lądowały w koszu w postaci skorup. W krótkim czasie moje mieszkanie zostało oczyszczone z wazoników, świeczników, bibelotów. Pamiętam jak ogarnęła mnie rozpacz kiedy z szafek kuchennych Coco zrzuciła kilka butelek z oliwą....oczywiście się rozbiły :(. Pamiętam też jak nie mogłam jej przez pół dnia znaleźć bo zasnęła w rogu na kuchennych szafkach i wcale nie było jej widać.

Coco zaczęła też siusiać ...wszędzie, a najbardziej uwielbiała to robić w ubrania, które wtedy mieliśmy jeszcze w kartonach. Ile razy było tak, że wyjmowałam coś w czym chciałam wyjść a to okazywało się śmierdzące i osikane jak również połowa zawartości z kartonu. Mój syn był wściekły na Coco i ciągle ją wyganiał od siebie. Nawet mówił na nią w tamtym czasie"Franc". Najgorsze jednak było to, że Coco stałą się agresywna...i to bardzo. Potrafiła mnie zaatakować i pogryźć tylko dlatego, że poruszyłam się w łóżku. Atakowała znienacka i boleśnie, bez ceregieli. Sterroryzowała mnie i Bubę. Moje rany były bardzo bolesne. Po ugryzieniu, z powodu uczulenia na kocią ślinę puchłam, a rana zawsze ropiała i goiła się bardzo długo. Buba czuła się też sterroryzowana przez Coco, bała się chodzić po mieszkaniu. Próbowałam skontaktować się z dziewczyną, od której adoptowałam Coco (zapis o kontakcie w razie problemów jest w umowie adopcyjnej),ale bez rezultatu. Rozwiązanie problemu Coco przerosło mnie. Gdybym wtedy była mądrzejsza o obecne doświadczenie, gdybym znała osoby, które znam dzisiaj pewnie nigdy bym nie zrobiła tego co zrobiłam wtedy........oddałam Coco. Nie dość, że ją oddałam to jeszcze oddałam ją osobie, której nie znałam, nie wiedziałam jaka jest, jak zajmie się kotem....Tak Coco trafiła na pola, do lasu, bo okazało się, że już następnego dnia uciekła od tych ludzi. Dobrze,że chociaż ta dziewczyna zadzwoniła i mnie o tym powiadomiła bo sama nie zamierzała szukać kota. Był 1 października 2010, wtedy już były przymrozki. Zdawałam sobie sprawę, że biały, głuchy kot nie poradzi sobie wśród pól i lasów, gdzie biegają nie tylko psy ale też lisy, kuny... Miałam przytłaczające poczucie winy, nie spałam, nie jadłam. Zaraz po pracy jechałam w okolicę zaginięcia Coco i rozwieszałam ogłoszenia, które co dzień były zrywane, rozmawiałam z ludźmi. Raz nawet miałam nadzieję bo ktoś widział Coco ale jak ją wołał to nie chciała przyjść, ale to był jeden, jedyny raz. Dom nagle bez tego szalonego kota stał się jak pustynia.... rozpaczałam strasznie, wyrzucałam sobie swoją głupotę...wiedziałam, że to wszystko było moją winą. W międzyczasie pojawił się pierwszy śnieg, przymrozki przybrały na sile.....minęło 10 dni. Nikt nie widział więcej Coco, moje poszukiwania nic nie dały..... zwątpiłam :(. Trudno mi było pogodzić się z tym co się wydarzyło, ale nie wierzyłam aby Coco dała radę przetrwać w takich warunkach. Zaprzestałam poszukiwań.
14 października około godz.21 zadzwonił telefon. Właśnie brałam kąpiel. Numer nieznany. Odebrałam.
-Czy to pani dawała ogłoszenie o zaginionym kocie??- w tle było słychać szczekanie psa i rozdzierający wrzask kota....- Bo ja znalazłam pani kota!
Nie wierzyłam, nie wierzyłam, naciągnęłam tylko jeansy i bluzę, bez skarpetek, z mokrą głową pojechałam jak wariatka pod podany adres. Przywitała mnie młoda dziewczyna i mała dziewczynka. Coco już była w domu ale nadal darła się jak opętana...kiedy mnie zobaczyła rzuciła się w moją stronę wtulając się we mnie i dopiero wtedy ucichła. Płakałam, nie wiem czy z radości czy nad nią....była wychudzona, brudna w jakimś smarze, z podrapanym nosem i pyszczkiem, ale żyła. Zabrałam ją czym prędzej do domu po drodze zajeżdżając tylko po szampon. Na czas kiedy poszłam do sklepu Coco została w samochodzie z moją koleżanką. Kiedy tylko wysiadłam z samochodu natychmiast zaczęła przeraźliwie miauczeć, gdy wróciłam ucichła. Po powrocie wykąpana, najedzona, bezpieczna zasnęła snem kamiennym. Od tego momentu wiedziałam, że żadnego kota którego wezmę nigdy, nikomu nie oddam.
Coco za ponowne przyjęcie do domu odwdzięczyła się w najcudowniejszy sposób, po pierwsze była na szczęście zdrowa i szybko doszła do siebie, a w jej zachowaniu zaszły niesamowite zmiany. Jakby doceniła dom, ciszę, spokój. Przestała siusiać byle gdzie (wyjątkiem była choinka), zaprzyjaźniła się z Bubą, stawała się stopniowo coraz mniej agresywna.
Może to doświadczenie nie było przyjemne (szczególnie dla Coco) ale zmiana jaka nastąpiła zarówno w Coco jak i we mnie dzięki temu wydarzeniu sprawiła naszą zmianę na lepsze :)